Historia Polskiego Związku Kajakowego

Jerzy Opara

Należy do grona tych, którzy pisali dzieje polskiego kajakarstwa. Z Andrzejem Gronowiczem stworzyli tandem, który jako pierwszy w naszej historii sięgnął po medal olimpijski w tej typowo indiańskiej konkurencji.
-Szczerze mówiąc jechaliśmy na igrzyska do Montrealu z myślą o złotym medalu dawne czasy wspomina Jurek. Na kilka tygodni przed olimpijskim startem, podczas zawodów w Brandeburgu rozprawiliśmy się gładko z radziecka osadą. To był właściwie jej pogrom, ich trener urządził im karczemną awanturę już na pomoście, za porażkę o półtorej długości łódki. A tymczasem podczas igrzysk, rywale z ZSRR demonstrowali wprost fantastyczną formę, w jakiej nigdy przedtem nie byli. Już po wyścigach półfinałowych czuliśmy, że nie poradzimy sobie z cudownie odrodzonymi rywalami. Jeśli mam być szczery, to aż do dziś nie mogę się pozbyć podejrzeń w jakiż to sposób doszło do tak gwałtownego wzrostu ich możliwości. Nasze były przecież także nieco, ale tylko nieznacznie, wyższe niż podczas regat w dawnym NRD.
Jak doszło do narodzin naszego duetu? To był efektem kilku Ąle przespanych nocy i wielu godzin zamartwiania się. Moich oczywiście. Pływałem na jedynce, byłem już srebrnym i brązowym medalistą mistrzostw świata, zawodnikiem rutynowanym, ale bardzo obawiałem się wpływu czynników zewnętrznych. Istna zmorą był dla mnie lewy wiatr, przegrałem przez niego kilka wyścigów. Postanowiłem więc pływać z wiosłującym z lewej, co dawałoby mi komfort psychiczny. Andrzej Niedzielski, który wówczas był trenerem kadry był zdecydowanie przeciwny mojej koncepcji, uważał, że jedynce nie powiedziałem ostatniego słowa, nie chciał wręcz słyszeć o stworzeniu dwójki ze mną w jednej z ról.
Sprawę postawiłem na ostrzu noża, a Andrzej, młodszy ode mnie o trzy lata, akurat zaczynał liczyć się w gronie seniorów. W 1973, podczas zgrupowania w Wałczu spróbowaliśmy sił po raz pierwszy i od razu zorientowaliśmy się, że trafiliśmy w dziesiątkę. Po miesiącu pojechaliśmy na mistrzostwa świata do Tampere i wywalczyliśmy brązowy medal. Rok póĄniej w Meksyku był już srebrny i w kolejnym sezonie liczyliśmy na złoty. A tymczasem była klapa, bo wybraliśmy się na zgrupowanie w góry i zjechaliśmy z nich za wcześnie. W tamtych latach tylko Grzegorz Śledziewski wiedział jak powinien wyglądać trening wysokogórski. My podczas mistrzostw w Belgradzie byliśmy zamuleni .
Z Andrzejem tworzyliśmy zawsze parę przyjaciół. Trochę szkoda, że po jego wyjeĄdzie do Kanady nasze kontakty rozluĄniły się. Przez kilka lat jeszcze je utrzymywaliśmy, on przysyłał zawodników do Europy i prosił abym się nimi opiekował. Odkąd odsunął się trochę od kajakarstwa, są bardzo rzadkie, nawet gdy wpadał do Polski, to tylko gnał do Olsztyna. A ja niechętnie ruszam się z domu.
Olimpijski wyścig był szczególnym wydarzeniem choć sam jego przebieg nie dostarczył nam nadmiernych wrażeń. Drugie miejsce było pewne. Ze szczególnym sentymentem wspominam za to wyścig podczas mistrzostw świata w Kopenhadze w l970 roku. Płynąłem tak lekko, tak swobodnie, tak bezbłędnie jak piórko w powietrzu. Wszyscy byli zachwyceni. I pewnie bym wygrał, gdyby na torze nie było mojego mistrza Tataya z Węgier. Wówczas nikt z nim wygrać nie mógł.
Moja przygoda ze sportem zaczęła się póĄno, trwała przez całe dorosłe życie i trudno mi sobie wyobrazić inne niż te, które prowadzę od 18 roku życia. Gdy koledzy wyciągnęli mnie na przystań warszawskiej Skry, nie miałem nawet pojęcia, że istnieje coś takiego jak kanadyjka. Byłem tokarzem, pracowałem w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego na Okęciu, żadnego sportu przedtem nie uprawiałem. Na przystani śmiano się, że przyprowadzono im emeryta, a więc żeby pokazać mi miejsce w szeregu wsadzono mnie do kanadyjki. I spotkała ich niespodzianka. Nie tylko nie wywróciłem się natychmiast, ale nawet przepłynąłem kilkanaście metrów. Trener Ryszard Folgart z miejsca przyniósł mi klubową deklarację a po miesiącu byłem czwarty w mistrzostwach Polski.
Niemal zaraz potem trener Folgart zaczął się o mnie martwić, bo miałem pójść do wojska. Gdybym trafił do zielonego garnizonu , na pewno nie zrobiłbym kariery. Mój wychowawca postanowił więc sprzedać mnie wojsku. Trenerem Zawiszy Bydgoszcz, jedynego właściwie silnego klubu wojskowego w naszej dyscyplinie sportu, był jego przyjaciel Zenon Buchholz.
Panowie zasiedli przy piwie i... rozmowa była trudna, bo szkoleniowiec z Bydgoszczy nie był przekonany do mojej osoby. Ostatecznie zostałem sprzedany za pół litra wódki wyborowej. Sądzę, że tak tanio nikt nigdy ani przedtem ani potem nie kupił medalisty igrzysk
Wielki postęp zrobiłem po stażu u słynnego Tibora Tataya. Madziarzy nie zdawali chyba sobie sprawy, że podesłano im zawodnika, który będzie wygrywał z ich arcymistrzami. Każdy tydzień ciekawego treningu kończył się zawodami a pierwsza trójka dostawała po tabliczce czekolady. Od tamtej pory nie mogę na nią patrzeć.
Olimpijski medal przez polskiego kanadyjkarza mógłby być zdobyty cztery lata wcześniej, już w igrzyskach w Monachium. Podczas zgrupowania w Wałczu byłem w wybornej formie, trenerzy aż łapali się za głowę. I właśnie wtedy jakiś durny urzędnik nakazał nam jechać do Warszawy, aby dokonać przymiarki strojów. Krawcy uwijali się przez tydzień, moją dyspozycję diabli wzięli.
Warszawska Skra raz oddała mnie za flaszkę, drugi raz nie stawiała przeszkód gdy byłem trenerem. Z żoną Jadwigą byliśmy trenerami, ledwie wiązaliśmy koniec z końcem, klub upadał. Gdy przyszła oferta z Człuchowa, dał nam wolna rękę. To była druga, no może trzecia, ważna decyzja w życiu. Pojechaliśmy na Kaszuby i wychowaliśmy ponad 300 medalistów różnych mistrzostw, z mistrzem świata włącznie. A co najważniejsze mamy tu rodzinne gniazdo. za grosze, na przedwojennej granicy polsko niemieckiej, kupiliśmy dom z pruskiego muru. Odnowiliśmy go, mamy trochę ziemi. A także las za płotem i pół niedużego jeziora. Do pracy mamy 15 kilometrów i 15 minut jazdy. Mamy głucha ciszę, grzyby, ryby, dwa konie, psy i dzikie kaczki na podwórku. Żyjemy jak u Pana Boga za piecem.
I tak to warszawiak z Ochoty rodem został obywatelem ziemskim i leśnym Ziemi Człuchowskiej. Byłem u niego, niestety tylko przez trzy godziny, zgrzytnąłem z zazdrości zębami i pomyślałem, że po świecie chodzą szczęściarze.

   
© Polski Związek Kajakowy 2010