|
Historia
Polskiego Związku Kajakowego
Marek Łbik
Lata 80-te były erą Marków. Nie były to oczywiście nocne marki
choć bywało że czasem pół nocy nie przespali, lecz Łbik z Poznania i
Dopierała z Czechowic-Dziedzic. Mieli różne charaktery,
zainteresowania, spojrzenia na świat. Jedno na pewno mieli wspólne,
poza stylem wiosłowania, a mianowicie niesamowitą ambicję bycia
najlepszymi.
- Przez kilka lat bardzo nie lubiliśmy się, nawet odzywaliśmy się do
siebie tylko wówczas, gdy była to absolutna konieczność opowiadał mi
Marek Łbik. Nie chciałem z nim pływać za żadne skarby, choć
specjaliści twierdzili, że będziemy tworzyć świetna osadę, bo
pasujemy do siebie jak ulał. Jak wiadomo nie pojechaliśmy na
igrzyska do Los Angeles, zamiast do Kalifornii wysłano nas na
socjalistyczną olimpiadę do Grunau. Przed wyjazdem ze wszystkich
stron naciskany byłem, aby spróbować sił w tej imprezie z Dopierała.
Gdy już nie mogłem wykręcić się, obiecałem Edwardowi Serednickiemu,
że w NRD w jednym wyścigu popłynę z Markiem Wisła w drugim z Markiem
Dopierała. W zależności od uzyskanego wyniku zdecyduję się na
partnera. Nikt nie wiedział, że obiecałem sobie zrobić wszystko aby
lepszy rezultat osiągnąć z Wisłą.
Nie mogę powiedzieć, że byłem dobrze przygotowany. Złościł nas
bojkot, więc trochę się obijaliśmy podczas treningów. Być może to
była przyczyna dopiero czwartego miejsca w wyścigu na 500 metrów, w
którym startowałem z Wisłą. Byłem autentycznie wściekły, więc
składane sobie obietnice poszły w kąt. Przed startem na 1000 metrów
powiedziałem Dopierale, że mamy zrobić wszystko aby być na podium.
Marudził, zastanawiał się czy da radę, ale płynęliśmy bardzo dobrze.
Wylądowaliśmy na trzecim miejscu. Na mecie oglądam się, w łódce nie
ma Dopierały. Spojrzałem na dno, widzę że leży niemal bez czucia na
kokpicie. Dowiozłem go do pomostu, a tam jeszcze przez kwadrans
przywracano go do użytku. Pomyślałem sobie, że skoro facet potrafi
wyjechać się do końca, to może jednak warto z nim pływać. Przez
pierwszy rok odzywaliśmy się do siebie tylko służbowo . W miarę
upływu czasu nasze stosunki ocieplały się i choć nigdy nie
zostaliśmy przyjaciółmi to byliśmy kumplami.
Kajakarzem zostałem z pazerności. Nauczyciel wychowania fizycznego w
mojej szkole był instruktorem kajakarstwa w Warcie. Oznajmił nam, że
kto zapisze się do sekcji będzie miał pewna piątkę z wf-u, a nie
mieć jej w tamtych latach było hańbą, na podwórku stawał się
człowiek przedmiotem kpin. Zapisali się wszyscy, po miesiącu zostało
kilku a po pół roku tylko ja. Wcale nie z powodu miłości do kajaka,
chwilami go nie bardzo nie lubiłem , bo kilka razy wykąpałem się w
brudnej wodzie Warty, parę razy zmarzłem. Zostałem w sekcji, bo
zacząłem wygrywać.
Do kanadyjki wepchnięto mnie na siłę, bo brakowało drugiego do osady
C-2 a w lidze ( świetna wtedy inicjatywa) trzeba było wystawiać
komplet osad. Wymogłem tyle, że dwa razy w tygodniu trenowałem na
kanadyjce, resztę dni spędzałem w kajaku. Po miesiącu trenerzy
dołożyli mi trzeci dzień, potem czwarty na kanadyjce, aż wreszcie
kajak poszedł w zapomnienie.
Najgorsze wspomnienia z kariery pochodzą z miesięcy poprzedzających
start w igrzyskach w Seulu. Podczas zawodów w Duisburgu, z
niewiadomych przyczyn, doszło do przesilenia organizmu. Zapadłem w
trwającą tygodniami gorączkę, chudłem. Biegałem po lekarzach
wszystkich specjalności i każdy mi mówił, że jestem zdrowy jak ryba.
A ja byłem chory. Pobrano mi tyle krwi do badań, że można by zrobić
metrową kaszankę. I nic!
Po miesiącu spędzonym w domu, wściekłem się, spakowałem bagaże i
pognałem do Wałcza. Gdy zobaczył mnie niezapomniany dyrektor, pan
Mieczysław Krzan, dosłownie przeraził się, bo schudłem o 10
kilogramów i wyglądałem jak szkielet. Za rękę zaprowadził mnie do
kuchni i nakazał, że mam jeść co chcę i ile chcę. Mam prawo
korzystać też bez ograniczeń ze specjalnego barku z czekoladą i
innymi łakociami, trudno wówczas dostępnymi. Chodziłem tam często,
głównie na prośby kolegów.
Trener Stanisław Rybakowski zastosował specjalny zestaw ćwiczeń i
nagle gorączka znikła. Stratę kilku tygodni treningu oraz ciężko
było jednak odrobić. Leciałem do Seulu z duszą na ramieniu. Obawy
pogłębiły się, gdy zobaczyliśmy jak rywale dĄwigają ciężary, jak
tyrają pływając po rzece Han. Mu tymczasem nieomal spacerowaliśmy po
torze, a gdy tylko zmęczyłem się trener Rybakowski wyganiał nas na
brzeg.
Wszystkie siły mieliśmy rzucić do walki na dystansie 500 metrów. Z
Rosjanami z ZSRR nie mieliśmy szans, ale reszta na metę dopłynęła za
nami. Jaki byłem wdzięczny Rybakowskiemu za trenerską mądrość! Było
wiadomo, że na dwukrotnie dłuższym dystansie tempa najlepszych
narzuconego po starcie nie wytrzymam. Uznaliśmy, że niech osady ZSRR
i NRD płyną sobie, a my po 500 metrach spróbujemy ograć resztę.
W tamten dzień na tor przyjechał Aleksander Kwaśniewski, wówczas
minister sportu oraz cała nasza oficjalna delegacja. Wydawało się
im, że nie mają czego oglądać, po 500 metrach byliśmy na ósmym
miejscu z dużymi stratami. Udali się na pogawędkę z koreańskimi
działaczami. Gdy tak sobie rozmawiali przybiegł jeden z kajakarzy
wołając, że mamy brązowy medal!. Najpierw uznali go za pomylonego, a
potem zgrzytali zębami, że nie widzieli takiego wspaniałego
polskiego finiszu.
Najśmieszniejsza a jednocześnie wesoła i zarazem przykra przygoda
spotkała nas w Montrealu. Zdobyliśmy srebro na 100o metrów i złoto
na 10 kilometrów. Polonia oszalała ze szczęścia. My byliśmy bardzo
szczęśliwi, a że mieszkaliśmy w akademiku na wieczór zaplanowaliśmy
bankiet w młodzieżowym, międzynarodowym towarzystwie. Tymczasem
przyszedł Rafał Piszcz i oświadczył, że mamy jechać do polskiego
konsulatu na spotkanie w Polonią. Po długich targach ustaliliśmy, że
samochód konsulat zabierze nas z akademika, a po godzinie odwiezie.
Spotkanie w konsulacie było koszmarne, musieliśmy wysłuchiwać
głupawych opowieści, aż wreszcie konsul odciągnął mnie na bok i
poinformował, że w zamian za wysłuchanego Mazurka Dąbrowskiego
Polonia przygotowała dla nas nagrody finansowe. Odpowiedziałem ,że
my przyjechaliśmy do Montrealu po medalu a nie po forsę. Konsul
przekonywał nas, byśmy jednak premie przyjęli, choćby ze względu na
niego, bo on tu zostaje i musi z Polonia mieć dobre układy.
Zgodziłem się i dowiedziałem się, że rozczuleni polonusi mają nam
dać po 20 dolarów (amerykańskich) na głowę. Dosłownie wściekłem się,
chciałem te koperty wrzucić do rynsztoka, o ile takowe były w
Montrealu. Marek po kilku minutach oświadczył, że nie jesteśmy
żebrakami, którzy przyjechali tu po jałmużnę. Konsul błagał nas,
byśmy nie robili afery, więc wzięliśmy te koperty od oszczędnych
Kanadyjczyków polskiego pochodzenia oraz jednego dolara, którego
wręczył mi gość ze stanu Winnipeg, wydanego na stulecie tego stanu.
Bankiet w akademiku trwał a my siedzieliśmy w konsulacie. Po kilku
godzinach ostatecznie udało się nam wyrwać z ramion tak hojnych
rodaków, ale już było po imprezie. Poprosiliśmy więc kierowcę
konsula, by podjechał do monopolowego sklepu, gdzie za 40 dolarów
kupiliśmy galon whisky. W akademiku zaprosiliśmy do pokoju Węgrów
Vaskutiego i Sarosiego, którzy oszukali nas w wyścigu na 1000 metrów
płynąc na fali i razem z nimi kompletnie upiliśmy się. Nie wiem, jak
przeżyłem następne dwa dni, bo w tamtych czasach alkohol brałem do
ust nader rzadko. A jednodolarówka ze stanu Winnipeg wala gdzieś w
mieszkaniu, może mój praprawnuk ją znajdzie i dostanie za nią dwa
dolary...
Na pożegnanie wspaniałej kariery Marek Łbik popłynął w mistrzostwach
świata w Płowdiw z Tomaszem Goliaszem, szóstym już partnerem (
Andrzej Dolata, Tomasz Pawłowski, Piotr Pawłowski, Marek Wisła,
Marek Dopierała) po srebrny medal.
|
|