|
Historia
Polskiego Związku Kajakowego
Rafał Piszcz
- Z Władkiem Szuszkiewiczem usiedliśmy w jednym kajaku trochę
przez przypadek. Ja przedtem pływałem w czwórkach, oba moje starty
olimpijskie zakończyły się, powiedzmy sobie szczerze, klęskami. A
szczególnie do startu w Meksyku nasza czwórka, wydawało się, była
fantastycznie przygotowana. Szczególnie imponująco prezentowaliśmy
się wytrzymałościowo. Uważam, że mogliśmy dziesięć razy dziennie
przepłynąć dystans w tym samym czasie. Cóż z tego, skoro nie
potrafiliśmy przyśpieszyć, nadać wielkiego tempa, gdy rozpoczynała
się decydująca faza walki o medale. Gdyby kajakowy wyścig odbywał
się wówczas na dystansie powiedzmy czterech kilometrów, jestem
przekonany, że wygralibyśmy, niestety trzeba było pokonać tylko
tysiąc, ale za to szybciej. Przed igrzyskami wykonaliśmy gigantyczna
katorżniczą wręcz pracę, zupełnie niepotrzebnie. Trzeba było ćwiczyć
inaczej, mądrzej.
Z kolei Władek był zawodnikiem nie spełnionym w jedynce. Stale był w
światowej czołówce, czasami wygrywał jakieś zawody, ale w
najważniejszych startach był a to czwarty, a to piąty. Usiedliśmy
więc w dwójce, on z przodu, ja z tyłu. Nie była to moja pierwsza
poważniejsza próba w dwójce. Kilka lat wcześniej, gdy Cenek
Kapłaniak był chory posadzono mnie jako partnera Władka
Zielińskiego. Szło nam nawet nieĄle, ale Stefan wrócił do formy i
już dla mnie nie było miejsca. Szaleństwem byłoby rozdzielanie osady
mistrzów świata i medalistów olimpijskich - wspomina Rafał.
- Z Szuszkiewiczem tak naprawdę to zaczęliśmy tworzyć nową osadę
dopiero w l971 roku, choć nieco wcześniej było kilka prób. W
wielkich, jubileuszowych, w tamtym roku, regatach w Duisburgu
wypadliśmy doskonale. Stało się pewne, że wystąpimy w parze w
igrzyskach w Monachium.
To były trzecie z rzędu olimpijskie regaty, w których polskim
kajakarzom nie wiodło się. Przed wyjazdem wydawało się, że tym razem
muszą przyjść sukcesy, że mamy tyle medalowych szans, a jesteśmy w
dodatku właściwie skomponowaną z rutyniarzy i młodych zawodników
drużynę. Niestety spora część kadry nie wytrzymała psychicznie, była
jakaś rozproszona. My jednak byliśmy bardzo skoncentrowani na tym co
należy zrobić, wiedzieliśmy, że to właściwie nasza ostatnia szansa
olimpijska w życiu. Byliśmy też ostatnią szansą polskiego zespołu na
medal.
Rywale byli wymagający. Świetne dwójki mieli szczególnie Rosjanie z
ZSRR i Węgrzy, to ich typowano powszechnie do walki o złoty medal.
Zdawaliśmy sobie sprawę, że pokonanie tych dwójek będzie piekielnie
trudne, mało prawdopodobne, chyba, że będziemy mieli łut szczęścia.
Postanowiliśmy skupić się na walce o ewentualny brązowy medal, do
którego głównymi naszymi rywalami byli Niemcy z NRD. Ustaliliśmy, że
popłyniemy spokojnie, wybranym tempem, nie dając się ponosić emocjom
w związku z sytuacja na wodzie i wszystko rzucimy na szalę w
końcowej fazie. Inna sprawa, że start nigdy nie był naszą mocną
stroną, głównie ze względu na Szuszkiewicza. Władek nigdy nie był
szybki, nie tylko na torze podczas regat, ale również w swoich
życiowych poczynaniach. Gdy ścigałem się z nim na krajowych zawodach
w jedynkach, to sto metrów po starcie bywałem o trzy długości łódki
przed nim, ale niejeden raz mnie dogonił na finiszu. Potrafił płynąć
bardzo mocnym, równym tempem przez cały dystans, tak jakby ogóle nie
tracił w sił.
Tak właśnie wyglądał nasz olimpijski wyścig. Liczyliśmy, że dość
młoda osada z NRD wda się w walkę o złoty medal. Tak też się stało,
rzucili się do przodu razem z Węgrami i Rosjanami. I na finiszu
zaczęło brakować im sił, a my wtedy wrzuciliśmy najwyższy bieg. I
upragniony medal znalazł się w naszym posiadaniu.
Rafał Piszcz urodził się na poznańskich Ratajach, jego rodzina
mieszkała dwieście od brzegów Warty. Chłopcy z osiedla całe dnie
spędzali nad rzeką, na przystaniach. Z Piszczów pierwszy do kajaka
wsiadł starszy brat Włodzimierz, a dopiero po nim Rafał. Ciągnęło go
zresztą do wioślarstwa, tyle, że w tym sporcie nie chcieli o nim
słyszeć. Warunki fizyczne miał zupełnie nieodpowiednie, bo był
zdecydowanie za niski, a z kolei na sternika nie nadawał się, bo był
za ciężki. Za to w kajakarstwie szybko zaczął wyróżniać się w gronie
rówieśników.
- W tamtych czasach nikt w klubie nie miał swojego kajaka. Na prawo
do łódki czekało się w kolejce. Najpierw było się terminatorem,
potem czeladnikiem. Mój pierwszy kajak, i to też nie do wyłącznego
użytku, dostałem dopiero w l956 roku. Nieco wcześniej miałem wielka
frajdę, gdyż mogłem pływać na sławnej Olimpijce , łódce, którą
sławny wówczas szkutnik pan Bąkowski zrobił ze sklejki dla Czesława
Sobieraja, wybierającego się na igrzyska olimpijskie do Londynu. Po
Sobieraju korzystali z niej inni znani zawodnicy tacy jak Kazimierz
Rodziewicz, aż wreszcie przeszła w moje ręce. Była wysłużona, ale
znakomita., lepsza niż wiele produkowanych wtedy w fabryce w
Chojnicach. Pierwsze kajaki zagranicznej produkcji zjawiły się w
Polsce dopiero w l955 roku, w związku z Festiwalem Młodzieży i
Studentów, który odbywał się w Warszawie. Większość festiwalowych
konkurencji sportowych odbyła się w stolicy, a w Poznaniu rozegrano
zawody w kajakarstwie, świetnie je pamiętam, bo & kopałem latryny. Za
mało jeszcze wtedy umiałem, by wystartować, a każdy musiał pomagać w
organizacji imprezy.
- W czasach, gdy ja uprawiałem sport, nikt nie słyszał o
zagranicznych zgrupowaniach klimatycznych. Z końcem zimy i
początkiem wiosny trzeba było rozpocząć treningu na zalodzonych
jeszcze fragmentami rzekach. Ja miałem dość dramatyczna przygodę, bo
pewnego dnia płynąłem prawie pięć kilometrów Warta i nie mogłem
nigdzie przybić do brzegu, bo wszędzie zalegał lód. Najadłem się
strachu, zmarzłem aż wreszcie udało mi się dobić do lądu przy stacji
pomp i stamtąd biegiem ruszyć do klubowej przystani.
Po zakończeniu kariery kajakarza zaczął ją robić w sędziowskim
gronie. Międzynarodowe uprawnienia dostał już w l980 roku, szybko
też awansował do rangi rozjemcy.
- Uważam, że dobrze się ostatnio stało, że najważniejsze arbitrażowe
funkcje w naszej federacji pełnią byli zawodnicy, a szefem komisji
technicznej jest Istvan Vaskuti, mistrz olimpijski i świata. Ci
wszyscy ludzie doskonale rozumieją sposób walki na torze, zachowanie
płynących, podejmują decyzje zgodnie z rozsądkiem i duchem sportu,
nawet czasami nieco naginając regulamin- ocenia Piszcz.
Był arbitrem trzech igrzysk: w Atlancie, Sydney i Atenach. Wypadł w
nich bardzo dobrze.
- Najprzyjemniejsze były igrzyska w Sydney, towarzyszyła im
kapitalna atmosfera. Szkoda tylko, że akurat w kajakarstwie doszło
do wielkiego błędu, jakim okazało się wyznaczenie finałów ostatnim
dniu igrzysk, dosłownie na parę godzin przed ich zamknięciem.
Warunki na torze, ze względu na wiatr były katastrofalne, właściwie
zawody należało odwołać, ale władzom Międzynarodowej Federacji
Kajakowej i Komitetowi Organizacyjnemu igrzysk siedział na karku
Juan Antonio Samaranch z całym MKOl, czekający na ceremonię
zakończenia. To nie były ładne finały, a wyniki, no cóż, sądzę, że
przynajmniej w dużej części były wypaczone. Z tej lekcji udzielonej
przez przyrodę wyciągnięto wnioski, już w igrzyskach w Atenach
zostawiono sobie margines dla ewentualnego przesunięcia zawodów.
Dla setek zawodników, trenerów i sędziów z całego świata, Rafał jest
postacią bez której maltański tor regatowy nigdy nie byłby tym czym
jest a więc jednym z kultowych obiektów. Gdy widzą jego krępą
sylwetkę, w zawrotnym tempie poruszającą się po rozległym terenie,
żartobliwie, za jego plecami mawiają, że pędzi król, władca wieży
sędziowskiej, dominującej wysokością nad resztą obiektów. Niech nim
będzie jak najdłużej &
|
|