Historia Polskiego Związku Kajakowego

Marek Twardowski

Koniec dwudziestego wieku należał do zawodnika, który kajakarzem został z przypadku, choć na pewno chciał być sportowcem. Dziwnym może wydać się, że chłopak urodzony w Augustowie zostaje kajakarzem niechcący, ale to najszczersza prawda. A było to tak.
- W szkole grałem w piłkę ręczną, koszykówkę, startowałem w biegach lekkoatletycznych. Ciągnęło mnie do sportowej rywalizacji - wspomina Marek Twardowski. - Od wody trzymałem się jednak z daleka, bałem się jej, chwilami wręcz nieziemski strach oblatywał mnie na widok jeziora. Wzięło się to z wczesnego dzieciństwa, gdy ze starszym o trzy lata bratem Tadziem, poszedłem na staw i podkusiło mnie, by łamać stopami zalegający na nim lód. Powłoka oczywiście pękła, ja wpadłem do wody, a że nie miałem jeszcze 5 lat, to nie umiałem pływać. Na szczęście brat wyciągnął mnie jakoś. Gdy więc klubowym zwyczajem Sparty trener Sławomir Aleszczyk zawitał do naszej klasy, by szukać kandydatów do kajakarstwa, najpierw gorąco zapaliłem się do tego pomysłu. Mina mi zrzedła, gdy zobaczyłem jezioro. Ze ściśniętym gardłem wsiadłem do kajaka z trenerem, ale nic nie stało się. Poszedłem na następny trening, potem kolejny i znów następny. Oczywiście w tajemnicy przed rodzicami, którzy za nic na świecie nie zgodziliby się, abym został kajakarzem. Gdy wracałem z zajęć mokre rzeczy chowałem po rozmaitych domowych zakamarkach, czasami nawet do szafy. Sprawa się musiała kiedyś wydać i tak też się stało, gdy następnego lata w klubie postanowiono mnie zabrać na obóz letni. Musiałem mieć zgodę rodziców. Podpisała mi ja mama, która chyba się domyślała kierunku moich eskapad, bo chyba znajdowała mokre ubrania. Pamiętam tez, że kiedy pierwszy raz wypłynąłem kajakiem z kolega a nie trenerem, to cały czas myślałem tylko o jednym, aby się nie wywrócić. I oczywiście wpadliśmy do wody, ale już trochę umiałem pływać.
Szybko nauczył się wiosłować jak nikt z jego rówieśników. Błyskawicznie piął się w krajowych rankingach, trafił do reprezentacji juniorów i w pierwszych swych wielkich zawodach zdobył od razu dwa brązowe medale. Miało to miejsce na poznańskiej Malcie w l996 roku. Dla trenerów augustowskiej Sparty było jasne, że maja w swym klubie kolejną gwiazdę. W tym przekonaniu Twardowski utwierdził ich rok póĄniej, gdy w swym ostatnim juniorskim występie wywalczył pierwszy dla Polski tytuł mistrza świata juniorów na torze w fińskim Lahti.
- Ten medal cenie bardzo wysoko, zajmuje w moim sercu tak samo ważne miejsce jak o rok póĄniejsze sukcesy w mistrzostwach świata seniorów w Mediolanie. Wywalczyłem ten tytuł w jedynkach, a potem startowałem już tylko w osadach. Na włoskim torze Idroscalo byliśmy w wyjątkowej wręcz formie. Do dziś wielu ludzi nie może się nadziwić, że startowaliśmy na czterech dystansach i w każdym występie zdobywaliśmy medal: jeden złoty, dwa srebrne i jeden brązowy - rozpromienia się Marek. - To był fantastyczny zastrzyk optymizmu przed pierwszym naszym wspólnym startem olimpijskim.
W kadrze seniorów Twardy  znalazł się rok wcześniej. I choć w zawodach kwalifikacyjnych potrafił wygrywać z Grzegorzem Kotowiczem czy Piotrem Markiewiczem wiadomo było że z jedynki ich nie wygryzie . Dobrze wiedział, że Andrzej Siemion, jego wychowawca, klubowy trener Sparty szykuje dla niego miejsce prowadzącego dwójkę.
- Znakomity duet Maciej Freimut i Adam Wysocki przestawał być znakomity, choć czasem jeszcze sięgał po medale. Pod względem technicznym Adam Wysocki pływał niemal identycznie jak ja, ostatecznie wyszliśmy spod jednej trenerskiej ręki - ocenia Twardowski. - Potwierdzały to wielokrotnie badania specjalistów z Instytutu Sportu. W kadrze posadzono nas razem w l998 roku. Na dzień dobry  wygraliśmy zawody o Puchar Świata w Duisburgu, potem przez niemal cały sezon byliśmy w doskonałej formie. Niemal, pod koniec, w mistrzostwach świata w Szeged zdarzyła się nam wpadka. Nie wytrzymaliśmy trudów pierwszego wspólnego sezonu.
Rok zamykający 20-te stulecie wspominają obaj jak koszmar. Korowód nieszczęść zaczął się już wcześniej, jesienią roku poprzedniego, od kiedy Adam Wysocki zaczął walczyć z kontuzją kręgosłupa.
- Zmagał się z nią zaciekle, byłem dla niego pełen podziwu, choć widziałem, że żadnego zgrupowania nie przepracował do końca. Wyjeżdżał na lekarskie konsultacje, na rehabilitacje. Właściwie do startu w igrzyska przygotowywał się niespełna pół roku. A mimo to powinniśmy zdobyć medal - jeszcze na wspomnienie australijskiego startu zgrzyta zębami Marek. - W dniu finałów szalał na torze wiatr, fale były jak na morzu. Pływaliśmy pod wiatr, dystans wydłużył się, co pomogło Norwegowi Holmanowi wygrać wyścig jedynek, choć nie powinien być na podium. W naszej konkurencji, ciężcy Węgrzy ograli doskonałych technicznie Niemców, a jeszcze ciężsi Australijczycy sięgnęli po brązowy medal. W normalnych warunkach na pewno przegralibyśmy tylko z Niemcami. Wyścigi na 500 metrów nie powinny się odbyć, ale zawiniła głupota organizatorów, którzy wyznaczyli je tuż przez zamknięciem igrzysk. Jak miecz Damoklesa wisiała nad nimi wściekłość przewodniczącego Samarancha, więc wypaczając całkowicie wyniki doprowadzili zawody do końca.
Marek nigdy nie ukrywał, że mnóstwo nauczył się od Adama, starszego o kilka lat. Nie musiał przy tym osiągać stopnia wtajemniczenia podpatrując kolegę, jak niegdyś on Macieja Freimuta. Adam, nauczony doświadczeniem, wszystko przekazywał młodemu koledze. W łódce nigdy nie kłócili się.
- Byliśmy jak dobre, stare małżeństwo - śmieje się Twardy. - Mieliśmy czasem odmienne zdanie na jakiś temat, ale wtedy rozważaliśmy sprawę na brzegu. Ja mam doskonały refleks, nauczyłem się w specjalny sposób startować. Rywale nie tylko nas podpatrywali, ale wręcz pytali jak my to robimy, że po komendzie startera dziób naszego kajaka jest zawsze pierwszy.
Nasza taktyka to: błyskawiczny start, potem trzymanie się czołówki i finisz, w zależności od tego jak odskoczyli rywale od 150 lub 200 metra.

W mistrzostwach świata i Europy przypadł im grad medali, ale gdy doszło do drugiego olimpijskiego występu, znów wrócili w z niczym.
- Tym razem nie możemy winić nikogo poza sobą - z przekonaniem wyznaje Marek. - Tuz przed meta popełniliśmy koszmarny błąd, będąc pewnym że meta jest tuż, tuż, rzuciłem kajakiem. Niestety, była dwa metry dalej, nasza łódka wyhamowała a rywale wyprzedzili nas o setne części sekundy. Kajak rzucony zawsze hamuje i to nas kosztowało srebrny medal, bo z Niemcami wygrać nie byliśmy w stanie.
W poolimpijskim sezonie znów były medale, znów pływali nawet w czwórce, potem powróciły dolegliwości Adama Wysockiego, a Marek Twardowski zaczął mieć problemy z łokciem golfisty (nie mylić z łokciem tenisisty, bo kontuzja dokucza z drugiej strony ręki).
Ich celem pozostał jednak medal olimpijski, którego brak doskwiera im tak samo jak niegdyś Grzegorzowi Śledziewskiemu czy Ryszardowi Oborskiemu.


   
© Polski Związek Kajakowy 2010