![](../menu/aktualnosci_1.jpg)
![](../menu/pzk_1.jpg)
![](../menu/kalendarz_1.jpg)
![](../menu/przepisy_1.jpg)
![](../menu/kadra_1.jpg)
![](../menu/sedziowie_1.jpg)
![](../menu/komisja_1.jpg)
![](../menu/biuletyn_1.jpg)
![](../menu/linki_1.jpg)
![](../menu/kontakt_1.jpg)
![](../menu/archiwum_1.jpg)
|
Historia
Polskiego Związku Kajakowego
Władysław Zieliński
Kajakarzem zostałem wbrew woli ojca. Dziś jest to zjawisko
powszechne, że dzieci postępują inaczej niż chcą rodzice, ale
wówczas było to nieomal przestępstwo. W dodatku w takiej rodzinie
jak moja, w której ojciec miał władzę absolutną a rękę ciężką.
Ostatecznie był cenionym warszawskim garbarzem.
Z moja miłością do kajaka jest tak jak z uczuciem do kobiety. Raz
spojrzysz i ... przepadłeś. W l949 roku stałem nad brzegiem Wisły i
rzucałem kamieniami w wodę. Miałem 14 lat i żadnych sprecyzowanych
zainteresowań. I wówczas nieopodal przemknęło kilka kajaków.
Pognałem do domu i oświadczyłem ojcu, że chcę wstąpić do sekcji
kajakowej Spójni, której przystań była blisko. Ojciec zmarszczył
brwi i oświadczył, że kajak jest łajbą dobrą dla panów z brzuszkiem,
więc jeśli rzeczywiście chcę uprawiać wodny sport to tylko
wioślarstwo. Ojciec cenił tę szlachetną dyscyplinę, sam był
wodniakiem, miał czółno. Na zgłoszeniu do klubu podpisał zgodę na
moje członkostwo w sekcji wioślarskiej.
W Spójni takowej nie było, więc skwapliwie zgodziłem się na
kajakową, tłumaczą urzędniczce, że ojciec nie rozróżnia dyscyplin
sportu, bo ostatecznie w obu używa się wioseł, tyle że innego
kształtu. Po przyjęciu prosiłem tylko wszystkich by nie wydali mnie
nigdy przed ojcem.
Wsadzono mnie do kajaka ówczesnej średnicy 47 cm i o dziwo nie
wywróciłem się. Uznano, że jestem zdolny. Szybko tez wyszło na jaw,
że jestem piekielnie mocny w rękach a w pierwszych zawodach wygrałem
jedynkę i byłem drugi w czwórce. Kłamstwo ma krótkie nogi, to rzecz
dowiedziona. Moje tez. W l950 roku mistrzostwa Polski odbywały się
na poznańskiej Rusałce. Zostałem mistrzem kraju juniorów w wyścigu
na 3 kilometry. W naszym domu na ścianie wisiał kołchoĄnik jedyne
właściwie dostępne wtedy radio, w którym poinformowano o moim
sukcesie. Wieczorem ojciec wsiadł w pociąg i na rano był w Poznaniu.
Rozbawiony i zadowolony wychodziłem z kolegami ze śniadania, gdy
dostrzegłem sylwetkę ojca. Skóra na mnie ścierpła, koledzy też się
nieĄle wystraszyli, gdy usłyszeli gruby głos rodzica mówiącego, że
jednak wbrew jego woli jestem kajakarzem. Na szczęście tytuł
mistrzowski udobruchał go i moje przestępstwo zostało darowane.
Wkrótce potem podpadłem po raz drugi, ale tym razem starszym kolegom
oraz ich kolegom. Nie tylko ja ale również mój ówczesny trener
klubowy Stanisław Zantara. Byliśmy razem z seniorami z kadry na
obozie w Giżycku, oni szykowali się do wyjazdu na mistrzostwa świata
do Cannes. Na jeziorze odbył się sprawdzian, który wygrałem w
cuglach. Kierownik zgrupowania i reprezentacji, oczywiście był nim
pracownik Urzędu Bezpieczeństwa, stwierdził, że skoro skórę złoił im
junior, to są za słabi na udział w mistrzostwach. Wyjazd do cudownej
Francji przeszedł im koło nosa. Starsi koledzy klęli mnie w żywy
kamień, a ich szkoleniowcy mieli ciężkie pretensje do Zantary, że
wystawiając mnie pozbawił ich atrakcyjnego startu.
Zawsze byłem sprawny fizycznie, ale przede wszystkim miałem
piekielnie mocne ręce. Moje łapska pomogły mi także w ukochanym
zawodzie jubilera. Mój ojciec chrzestny był rzeczoznawcą kamieni
szlachetnych, bardzo cenionym w kraju. W tym specyficznym środowisku
miał ogromne wpływy. W dodatku brat mojej matki miał zakład
jubilerski w tej samej kamienicy, w której Blikle miał swoja
cukiernię. Wybrali dla mnie zawód, czego do dziś nie żałuje. A
kolegom zadziwiało to, że oni pewne czynności musieli z wysiłkiem
wykonywać na maszynach a ja robiłem to gołymi rękami.
Przez te moje stalowe ręce chcieli mnie do siebie ściągnąć
wioślarze. Byłem w wojsku w Bydgoszczy, w ówczesnym CWKS-ie (Zawisza
powstał dopiero po PaĄdzierniku).Trenował tam Teodor Kocerka. Gdy
kończył swoje zajęcia na ergometrze, ja na nim siadałem i szło mi
doskonale. Trenerzy wioślarscy zaczęliwięc sadzać mnie, a to do
dwójki a to do czwórki, aż wreszcie szef klubu zabronił im tych
praktyk, mówiąc, że wioślarze, z wyjątkiem Kocerki są słabi a ja
mogę być kajakowym mistrzem.
Z Cenkiem Kapłaniakiem spotykaliśmy się już na zawodach juniorów,
ale jednak krótko. On szybko (był o dwa lata starszy) wziął udział w
mistrzostwach seniorów, a wtedy obowiązywała zasada, że kto
startował z dorosłymi, nie może pływać z juniorami. Od l956 roku
często braliśmy się na łby na torze. Raz wygrywał on, raz ja. W l957
roku podczas mistrzostw w Brdyujściu walcząc zaciekle na 50 metrów,
zostawiliśmy resztę stawki o... 50 metrów. Zantara był już wtedy
trenerem kadry i postanowił, że stworzymy dwójkę.
W tak pamiętnych dla nas mistrzostwach świata w Pradze byliśmy obaj
w finale jedynek, który odbywał się tuz przed decydującą batalią w
dwójkach. Ustalono, że ten z nas który po starcie będzie w czołówce
popłynie ile sił, a drugi wycofa się, by oszczędzać siły na debla.
Stefan był w czubie, ja się zaplątałem na końcu stawki ale mimo
pokrzykiwań z brzegu dopłynąłem do mety na ósmej pozycji. Cenek
wywalczył pierwszy w dziejach Polski złoty medal i od razu po
dekoracji wsiedliśmy razem do łódki zdobywając kolejny złoty medal
dla Polski. Dodam tylko, że w praskich mistrzostwach rozegranych na
Wełtawie startowałem w 13 wyścigach! Ale ten finałowy pamiętam ze
wszystkimi szczegółami do dziś. Płynęliśmy jak w transie.
Do stolicy wracaliśmy przez Wrocław, mieliśmy duże opóĄnienie, ale
moi koledzy jubilerzy cierpliwie czekali na skrzyżowaniu Alei
Jerozolimskich i Marszałkowskiej. Stawił się prawie cały cech,
ściągnęli orkiestrę z Powiśla. Na zakończenie gorącego powitania
szef mojej pracowni dał mi dwa tygodnie wolnego i zabronił
pojawiania się w pracy. Okazało się, że przez ten czas dwaj wybitni
mistrzowie wykonali ze srebra kajak z wiosłem, prawdziwe arcydzieło
sztuki jubilerskiej, które pieczołowicie przechowuję do dziś.
Zadbali o najmniejszy szczegół, jeĄdzili na przystań Spójni, by
oglądać ster, układ burt, sposób wykonania wiosła.
W l959 roku w mistrzostwach Europy w Duisburgu pływałem z moim
młodszym o półtora roku bratem Jackiem, wyższym ode mnie o 10
centymetrów i o 10 kilogramów cięższym. Zdobyliśmy brązowy medal,
zapewniając sobie udział w igrzyskach olimpijskich. Cenek wywalczył
tytuł na jedynce. To był świetny kompan, człowiek bardzo sprawny,
ale półdziki. Gdy trenował nic dla niego nie istniało. Jak szalony
biegał po górach, pływał pod prąd Dunajca. Ale gdy miał wolne,
bywało różnie. Raz go znaleziono w potoku, wrzuconego przez ludzi z
którymi zadarł. Gdy trenował alkoholu nie brał do ust, gdy
odpoczywał, potrafił go nadużyć.
Przed rzymskimi igrzyskami, podczas jednego ze zgrupowań ówczesny
sekretarz generalny PKOl Tomasz Lempart, zapytał dlaczego dwójki nie
tworzą Kapłaniak ze starszym Zielińskim. Odpowiedziałem mu, że
kwalifikację wywalczyłem z bratem, i jeśli on nie pojedzie do Rzymu,
to ja także nie wyjadę. Po długich dyskusjach zawarlismy układ, że
Jacek pojedzie jako rezerwowy. Była to prywatna umowa z panem
Lempartem, która została przez niego dotrzymana. Dodam tylko, że
Jackowi szyto olimpijski strój po kryjomu,
W dwójce mieliśmy zdobyć złoty medal. Na nasze nieszczęście
legendarny Szwed Gert Fredriksson wiedząc, że nie wygra już w
jedynce z Duńczykiem Erikiem Hansenem, wsiadł również do dwójki z
Sjodeliusem. I Szwedzi wygrali, wciągając płynących obok nich Wegrów
Szente i Meszarosa na drugie miejsce podium. My po szalonej walce
zdobyliśmy brązowy medal, minimalnie przegrywając z rywalami i
również nieznacznie wyprzedzając osadę Związku Radzieckiego.
W Rzymie polskie kajakarstwo sięgnęło po pierwsze medale. Drugi
brązowy wywalczyła Daniela Walkowiak- Pilecka. A Władysław Zieliński
startował w igrzyskach jeszcze dwukrotnie. W Tokio w dwójce z
Rafałem Piszczem i w Meksyku w czwórce nie zdołał już jednak znaleĄć
się na podium. Bez wątpienia należy do grona najwybitniejszych
polskich kajakarzy, był jednym z tych, którzy przecierali medalowy
szlak następnym pokoleniom.
|
|